Sprawozdanie do Magazynu “SPK w Kanadzie

Nieznane granatowe „cywilne wojsko”

Stanisław Zybała *

 

Geneza, struktura i działalność polskich kompanii wartowniczych, organizowanych przez armię amerykańską, mało są znane; ich kilkuletnia egzystencja, na tle Drugiego Korpusu czy Pierwszej Dywizji Pancernej, wygląda na drobny incydent historyczny.

A jednak te 40 000 polskich oficerów i szeregowych przewyższają kilkakrotnie liczebnie legion gen.

Józefa Dowbór-Muśnickiego (przeciwnika politycznego Józefa Piłsudskiego), organizowany po stronie rosyjskiej w czasie Pierwszej Wojny Światowej.

Oficjalnie byliśmy "Civii Guards" w amerykańskich mundurach, przefarbowanych na granatowo, by zatkać pyski bolszewikom oskarżającym Amerykanów o tworzenie polskich faszystowskich oddziałów. Ale faktycznie pełniliśmy służbę wojskową.

Służyłem w tych oddziałach przez dwa lata. Różniły się te kompanie między sobą postawą oraz działalnością oświatową, kulturalną i charytatywną.

W dużym stopniu zależało to od dowódcy kompanii, który podlegał bezpośrednio amerykańskim kompaniom nadzorczym. Tak więc kapitan był najwyższym stopniem polskim.

Jak "cywilną" była nasza służba zobrazują następujące przykłady.

 

1.           W Altenstadt-Schongau pilnowaliśmy obozu dla jeńców Waffen SS i drugiego, oddzielnego obozu dla wysoko postawionych Nazistek. Miałem pełną satysfakcję ilekroć wchodziłem do obozu SS, gdy na komendę "Achtung" ta hitlerowska elita stawała na "baczność" i prężyła się przed alianckim, polskim oficerem.

 

2. A już szczytem satysfakcji było eskortowanie tychże SS-manów, specjalnym pociągiem, do bazy francuskiej w Milouse. Byłem dowódcą eskorty; mój pluton plus dodatkowa drużyna, łącznie 50 wartowników. Przed odjazdem z Altenstadt Amerykanie hojnie zaprowiantowali jeńców na kilka dni. Francuzi ten prowiant im odebrali. Patrzyliśmy na to z uśmiechem, nawet wiedząc, że głodni pojadą do ciężkich prac w kopalniach węgla; wcale ich nie żałowaliśmy. Jechaliśmy całą noc, chłopcy nie zmróżyli oka i szczęśliwie dobiliśmy do bazy w Milouse, gdzie już na nas czekali Francuzi. Towarzyszący nam amerykański starszy sierżant wyszedł z plikiem dokumentów i list. Ss-mani wyszli z pociągu i ustawili się w karnym szeregu. Sierżant i Francuzi wspólnie policzyli Niemców i spojrzeli na nas z uznaniem: nie uciekł nam ani jeden jeniec, co rzadko się zdarzało.

 

3. Nie żałowaliómy również 800 "Własowców", których pilnowaliśmy w Bad Aibling. Dużo słyszeliśmy od tych, co przeżyli okupację, a zwłaszcza Powstanie Warszawskie, o okrucieństwach popełnianych entuzjastycznie przez Własowców, gdy Niemcy wycofywali się z płonącej Warszawy. Pilnowaliśmy ich w Bad Aibling dokąd kompania przeniosła się z Altenstadt po opróżnieniu obu obozów. W Bad Aibling przebywało kilkanaście tysięcy jeńców Wehrmachtu stopniowo zwalnianych. Pilnowały trzy polskie kompanie wartownicze oraz amerykański batalion czołgów. Własowcy jak dzikie zwierzęta byli trzymani w specjalnej klatce uszczelnionej drutem kolczastym, oświetlanej w nocy potężnymi reflektorami, z czterema wieżami wartowniczymi na rogach. Po kilku dniach zobaczyliśmy sowiecką komisję "repatriacyjną". Wiedzieliśmy co Własowców czeka po powrocie w ramiona NKWD. I wcale ich nie żałowaliśmy.

 

Po opuszczeniu przez jeńców Bad Aibling kompania musiała objąć inną placówkę.

Z Monachium przyjechał kapitan Burdick by poinformować oficerów o dalszych losach kompanii. Wspomniał również, że awansuję do stopnia porucznika i będę zastępcą dowódcy kompanii.

Budrick był moim przełożonym w czasie, gdy byłem dowódcą kompanii roboczej. Mieliśmy bardzo miłe stosunki służbowe, toteż poprosiłem go o kilka minut rozmowy.

 Spytałem go, czy to prawda, że kompania w Oberammergau potrzebuje dodatkowego plutonu. "Tak jest" przytaknął Burdick.

A czy mógłby mi załatwić transfer do Oberammergau wraz z moim plutonem? "No problem, ale nie będziesz miał awansu na porucznika". "Jestem oficerem rezerwy, nie dbam o awanse".

Po kilku dniach byłem z plutonem w Oberammergau. Śliczna alpejska miejscowość, niedaleko Garmisch-Partenkirchen, słynna od 1634 roku ze swych misteriów pasyjnych.

W czasie ubiegłej wojny Niemcy wydrążyli w zboczach gór duże sztolnie dla przemysłu zbrojeniowego i zbudowali kompleks budynków przeznaczonych do badań naukowych i administracji. I w tym właśnie kompleksie, cudnie położonym, usadowiła się EUROPEAN THEATRE INTELLIGENCE SCHOOL (Amerykańska Szkoła Wywiadu na teren Europy).

Jest oczywistym, że ze względu na istotę szkoły bezpieczeństwo było ściśle przestrzegane. Zapewniał je Provost Marshal z oddziałem policji wojskowej, no i pluton granatowych wartowników. Z naszym przybyciem stan "cywilnego wojska" podwyższył się o 100%.

Byliśmy traktowani bardzo przyjaźnie przez całą kadrę, której my – oficerowie (kapitan, porucznik i ja, podporucznik) stanowiliśmy integralną część. Provost Marshal (porucznik Bebe, był kapitanem policji w Chicago) i ppr. M.P. Robert Bums, byli naszymi dobrymi przyjaciółmi.

Zasadniczo nasza służba polegała na nocnym pilnowaniu szkoły, biblioteki z tajnymi dokumentami, jak również nocnym strzeżeniu domów poza szkołą, w których mieszkali żonaci członkowie kadry z małżonkami.

Obowiązki O.D. (oficera służbowego) pełnili "kursanci", którzy przechodzili przeszkolenie. Tak więc jako dowódca plutonu, poza działalnością oświatową, nie miałem dużo do czynienia.

Miałem więc sporo czasu na pisanie, lekturę, a zwłaszcza zasilanie "Słowa Polskiego" jako "granatowy redaktor".

Możliwości rekreacyjne nie tylko dla oficerów, ale również dla naszych szeregowych, były obfite: kawiarnia Czerwonego Krzyża z pączkami, konie wierzchowe, tenis, zimą narty, przy czym narty i buty narciarskie były wypożyczane. Okazyjnie były koncerty i rewie.

Oficerowie kadry mieli specjalny klub; mogli z niego korzystać i studenci. Gdy kasa się dzięki nim wzbogaciła mieliśmy, my - kadrowcy, "nickei night", to znaczy każdy drink, czy to coca-cola, koniak, czy szampan, kosztował 5 centów.

Zaprzyjaźniłem się z oficerami M.P.; z porucznikiem Bebe często grałem wieczorami w szachy, a z podporucznikiem Bums często wyjeżdżaliśmy poza Oberammergau na polowanie czy do Garmisch-Partenkirchen, które było centrum rekreacyjnym 3-ciej Armii Amerykańskiej.

Kilka razy próbowaliśmy łyżwiarstwa na olimpijskim lodowisku - buty i łyżwy wypożyczane na miejscu.

Zakwaterowanie było wspaniałe. Zajmowaliśmy dwa małe hotele; w jednym z nich kompania się stołowała. Kuchnię, pod nadzorem plutonowego, prowadził właściciel hotelu. Oficerowie jechali trzy razy dziennie do szkoły na posiłki, do oficerskiej messy.

Po kilku dniach zrezygnowałem ze śniadania w messie, a przynosiła mi je z kuchni pokojówka.

Nasza integracja w społeczność szkoły została najlepiej zadokumentowana w wigilię Bożego Narodzenia 1946 roku.

Kuchnia specjalnie się wysiliła przygotowując tradycyjne potrawy, między nimi pstrągi łowione w rzece Ammer przez Poleszuka, wachmistrza ułanów, Drućko, z pomocą ochotników.

Przybył na naszą żołnierską wigilię dowódca Szkoły, pułkownik Rowan; byli naturalnie nasi przyjaciele z Military Police i kilku innych oficerów kadry.

Nasi goście nie widzieli w nas cywilnych strażaków, ale alianckich, sprzymierzonych żołnierzy.

Likwidacja obozów jenieckich, magazynów i innych obiektów wymagających pilnowania przyspieszyła redukcję kompanii wartowniczych.

Dotknęła ona Oberammergau - pożegnałem się z bawarskimi Alpami w maju 1947 roku. Ale wspomnienia przylatują, między nimi pamięć najpiękniejszego okresu w szeregach "granatowego cywilnego wojska" .

* * *

Z Oberammergau przeniosłem się do Manheim Kafertal, centrum szkolenia wartowników, a wówczas Centrum Zwolnienia do "cywila". I tak we wrześniu 1947 roku specjalna ekipa IRO (International Refugee Organization) pomagała zwolnionym wartownikom w przeniesieniu się do obozów D.P. i ewentualnie emigracji.

Moją interlokutorką była przyjemna Szkotka, która po dłuższej rozmowie zaproponowała mi pracę profesora gimnazjalnego w sierocińcu IRO w Aglasterhausen. Przyjąłem, ale przed Bożym Narodzeniem opuściłem Aglasterhausen przenosząc się na stanowisko dyrektora wykonawczego International Organization for Political Refugees and D.Ps.

Była to raczej "kanapowa" organizacja, toteż nie zagrzałem tam miejsca.

Pozostałem jednak w Monachium, żyjąc z pracy dziennikarskiej dla "Słowa Katolickiego" (poprzednio "Słowo Polskie") i "DP Expres".

"Granatowy Redaktor" przestał istnieć; narodził się dziennikarz emigracyjny.

W październik u 1948 roku zjawiłem się w Toronto, sponsorowany przez wujka.

Nie trwało długo i emigracyjny dziennikarz stał się redaktorem polonijnym, ale to już inna historia.

 

*Referat wygłoszony w dn. 5.IV.2005 r. w Domu Polskim SPK w Ottawie

 

Kol. Stanisław Zybała zmarł w 2010 roku w Ottawie

 

Początek strony